
Dlaczego biegam? Co mi daje bieganie? Moja biegowa historia
Bieganie jest czymś, co się albo kocha, albo nienawidzi. Każdy, kto próbował swojej przygody z bieganiem z pewnością ma na ten temat podobne zdanie. Przez długi czas bieganie traktowałam jako zło konieczne. Mam tu na myśli zwłaszcza czasy gimnazjum, gdzie na rozgrzewkę przed lekcją wuefu musieliśmy biegać kilka kółek wokół boiska piłkarskiego, a na zakończenie lekcji nierzadko jeszcze kilka przekątnych. To była dla mnie prawdziwa męka. Co ciekawe słynny test Coopera traktowałam zawsze bardzo ambicjonalnie i jako jedna z nielicznych osób w klasie byłam w stanie przebiec te 12 minut bez zatrzymywania się lub przechodzenia do marszu. Ale wraz z ukończeniem gimnazjum skończyła się też moja przygoda z bieganiem. Aż do czasu studiów, gdzie na drugim roku z nudów postanowiłam sobie pobiegać…

Moje biegowe początki
Nigdy tego nie zapomnę. Była wiosna 2009 roku. Godziny popołudniowe. Ubrałam buty do biegania i po prostu poszłam biegać. Bez żadnej rozgrzewki, bez planu. W głowie miałam jedynie trasę jaką chcę przebiec. Mieszkałam wtedy w fajnej okolicy i trasy do biegania miałam wymarzone. Jakież więc było moje rozczarowanie, kiedy po przebiegnięciu może 200 metrów myślałam, że płuca wypluję. Umęczyło mnie to bieganie straszliwie. Podejrzewam, że nie przebiegłam nawet kilometra, a cały bieg trwał może 5 minut. Później po prostu spacerowałam, podziwiając szczerze moją ówczesną współlokatorkę, która wstawała o 6 rano i na czczo biegała do Parku Jordana. Pamiętam, że wracała rozpromieniona, z błyskiem w oku, a ja zazwyczaj dopiero wtedy zwlekałam się z łóżka.
Bieganie na odreagowanie
Przełom w mojej biegowej historii nastąpił wiosną 2014 roku, kiedy w pracy miałam dość nerwowy czas i musiałam jakoś odreagować stres. Pomyślałam, że czemu by się nie przebiec. Sportowe buty zawsze jakieś miałam, ubrałam je więc i pamiętna mojej krakowskiej historii biegania pobiegłam, już na starcie obawiając się utraty tchu i tętna na granicy życia i śmierci. Żeby uniknąć wścibskich spojrzeń wybrałam trasę z dala od zabudowań. Biegłam i biegłam i… było super. Praktycznie nie czułam zmęczenia. Za to po skończonym biegu czułam się taka lekka i… spokojna. Wszelkie stresy gdzieś zniknęły. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że bieganie jest całkiem fajne. I tak przebiegałam prawie całą wiosnę, a latem miałam już wymarzonego biegowego partnera – biszkoptowego labradora imieniem Imbir. Żeby była jasność – moje bieganie to były trasy po 3-4 km, w porywach 5. Nic nadzwyczajnego, ot tyle, żeby odrobinę się zmęczyć, a po biegu poczuć wyrzut endorfin.

I tak od pięciu lat (z dużymi przerwami) dość nieregularnie biegam. Zrywy do biegania mam zwłaszcza wiosną i późną jesienią. Choć zdarzały się lata, że biegałam i w lipcu przy 30 stopniach. Zazwyczaj były to 3 kilometry, często przetruchtane i przegadane z siostrą. Progres widziałam taki, że po paru treningach biegłyśmy i mogłyśmy swobodnie rozmawiać bez zadyszki. Uznawałam to za spory sukces. Nie ścigam się z nikim. Biegam dla przyjemności, dla „czystej głowy” i to jest w tym wszystkim najlepsze.
Pierwszy start
W ubiegłym roku po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym wziąć udział w jakimś zorganizowanym biegu. Takim – wiecie – setki biegnących, kibice, medale. Pojawiła się fajna opcja – bieg na dystansie 6,5 km, na lotnisku. Cały czas byłam na etapie tych 3-5 km więc dystans o blisko połowę dłuższy wydawał mi się poza zasięgiem i zrezygnowałam ze startu. Pomyślałam, że 5 km pewnie bym przebiegła, ale to kolejne półtora wydawało mi się poza zasięgiem. W tym roku już nie szukałam wymówek. Znów to samo miejsce, ta sama trasa, postanowiłam zaryzykować. Trenowałam jakieś 5-6 tygodni przed startem, 2-3 razy w tygodniu robiłam po 6-7 km. Bieg był w niedzielę, w piątek wieczorem, przed startem zaczęło mnie boleć gardło. W sobotę obudziłam się z mega katarem i gorączką. Ratowałam się czym mogłam, ale na niewiele się to zdało. Mimo to zawzięłam się i postanowiłam, że wystartuję. Miałam sobie wiele do udowodnienia, dodatkowo bieg zbiegał się (sic!) z rocznicą wydarzenia, które odcisnęło bardzo głęboki ślad w moim życiu i które uważam za pewnego rodzaju nowy początek. W dwóch słowach – musiałam pobiec. I pobiegłam. Znacie to uczucie – kiedy skupicie się na czymś, zajmiecie daną czynnością tak, że nic innego się dla Was nie liczy to zapominacie o bólu czy innych ograniczeniach. Nawet naukowcy potwierdzają to stanowisko. Ja też tak miałam. Katar gdzieś znikł, a we mnie wstąpiły niespotykane moce. Kiedy na trasie mijałam kolejne metry i zdyszanych ludzi, sama się nie mogłam nadziwić skąd we mnie tyle siły. Jeszcze na ostatniej prostej wyprzedziłam kilka osób i praktycznie bez zadyszki dobiegłam do mety z czasem, o jakim nawet nie marzyłam.

Później przez blisko 3 tygodnie zmagałam się z przeziębieniem, jakiego chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałam, ale nadal uważam, że było warto i nie żałuję tego startu. Za dużo wysiłku kosztowało mnie przygotowanie do tego biegu, żeby z niego ot tak zrezygnować. O maratonie czy półmaratonie nawet nie marzę, ale 10 km zaczyna kusić i nie mogę się wprost doczekać, kiedy przebiegnę swoją pierwszą dyszkę.
Bieganie jest super
Każdy, kto biega, nawet niezbyt regularnie, na pewno kojarzy to niesamowite uczucie po skończonym biegu. Nie da się tego porównać z niczym innym. Niemal unosisz się nad ziemią, mimo zmęczenia, energia aż cię roznosi. Jeszcze jedna świetna rzecz, którą daje bieganie – to uczucie, jak ja to nazywam – „przewietrzonej głowy”. Podczas biegu masz czas na różne przemyślenia, a kiedy pokonujesz kolejne kilometry, problemy, które cię dręczyły nagle przestają być istotne. Po kilku kilometrach zamiast zamartwiać się, zaczynasz myśleć o tym, żeby wyrównać oddech, bardziej starannie stawiać kroki, w końcu… po prostu biec.

Pamiętaj, że musisz wrócić
Przeważnie kiedy idę pobiegać nie mam w głowie określonego dystansu, jaki chcę przebiec. Po prostu biegnę i w zależności od tego jak się czuję, decyduję czy biegnę dalej, czy może już pora udać się w drogę powrotną. Bo kolejna ważna rzecz, o której trzeba pamiętać biegając to fakt, że jeszcze musisz wrócić 😉 Więc nawet kiedy super ci się biegnie przy 27 stopniach i po przebiegnięciu 2 czy 3 kilometrów masz ochotę na więcej, pomyśl, że musisz jeszcze pokonać tę samą trasę w drodze powrotnej. To przykład z życia wzięty 🙂 Z powrotem może już nie być tak różowo. Oczywiście wszystko zależy od stażu biegowego. Ja wciąż uważam się za początkującą, choć moja wytrzymałość biegowa naprawdę mnie zaskakuje. Po naprawdę długiej (liczonej w latach) przerwie w bieganiu, w sześć tygodni potrafiłam zrobić całkiem niezłą formę. To tylko potwierdza fakt, że warto być aktywnym, bo nawet po długiej przerwie nasze ciało szybko potrafi przypomnieć sobie, jak to było w dobrych czasach.

Po prostu się tym ciesz
Wychodzę z założenia, że bieganie ma nam sprawiać frajdę. Chodzi o to, żeby się zmęczyć, przewietrzyć głowę i paradoksalnie zrelaksować się tym zmęczeniem. Nigdy nie biegałam dla wyników, bo przecież nie o to chodzi w amatorskim uprawianiu jakiejkolwiek aktywności. Ale w pewnym momencie złapałam się na tym, że w czasie biegania zbyt często zerkam na aplikację, która liczyła mój czas, prędkość biegu i ilość przebytych kilometrów. O tym, że aplikacje stworzone są już chyba do wszystkiego i w niektórych przypadkach trudno przejąć nad nimi kontrolę, napiszę chyba osobny tekst. Do czego zmierzam? Włączanie aplikacji w czasie biegu jest ok, ale nie ma się co zarzynać i dobijać do 10 km, kiedy po 5 mamy już dość. Podobnie rzecz ma się, kiedy biegniesz 2 km w tempie 8 km na godzinę. Nie przyspieszaj na siłę. Po prostu ciesz się swoim biegiem. A aplikacja niech liczy przebiegnięte kilometry. Po pewnym czasie będziesz już wiedzieć, że do parku masz 2 km, a do stadionu 5.

Jeszcze jedna fajna rzecz w bieganiu (chyba mimo wszystko najmniej dla mnie ważna) to fakt, że po biegu można trochę więcej zjeść. Wszak wypracowało się jakiś tam deficyt kaloryczny. Hasło „biegam, żeby jeść więcej ciastek” w takim przypadku zdecydowanie ma sens.

