
Podsumowanie miesiąca – październik 2019
To był chyba najcieplejszy październik, jaki pamiętam. Wspaniała pogoda trochę mnie rozleniwiła, stąd też nieco mniejsza częstotliwość wpisów na blogu. Ale nie ścigam się tu z nikim, nie mam tekstów na zapas i nie zamierzam nikomu nic udowadniać, dlatego piszę i publikuję, kiedy czuję taką potrzebę, pamiętając przy tym, by mimo wszystko odbywało się to z pewną regularnością.
Czuję wielki fotograficzny niedosyt, bo planowałam uwiecznić na zdjęciach wspaniałe jesienne krajobrazy, a jak na złość najczęściej wychodziłam na spacery zapominając telefonu (tak, tak – większość zdjęć, które widzicie na tej stronie robię telefonem). Trochę nadrobiłam w ostatni weekend, bo zupełnie przypadkowo odkryłam niezwykle urokliwe miejsce, wprost stworzone do jesiennych plenerów, ale tu znów miałam mocno ograniczone pole do popisu, bo baterię w telefonie miałam niemal na wyczerpaniu. Ale dzięki fenomenalnej grze świateł robione w to niedzielne popołudnie fotografie nie potrzebują praktycznie żadnej obróbki. Moim zdaniem są perfekcyjne.
Książkowy październik
Staram się nie narzekać, ale strasznie mi przykro, że nie udało mi się wybrać na Krakowskie Targi Książki. Tylu tam było lubianych przeze mnie pisarzy, tyle okazji do zamienienia kilku słów z ludźmi, których książki pasjami czytam i z niecierpliwością czekam na ich nowe dzieła. A ja – leniwa dupa – zamiast pokombinować i jechać, po prostu się poddałam, uznając, że logistyka tego przedsięwzięcia i ilość zawodowych obowiązków, która miała się skumulować na ten weekend jest nie do pogodzenia z wyjazdem. Jak się potem okazało mogłam śmiało jechać i nikt by na tym nie ucierpiał. Mądry Polak po szkodzie. A smuteczek pozostał.

Literacki Nobel dla Olgi Tokarczuk był czymś, co przeczuwałam od dawna. Moim zdaniem na tę nagrodę zasłużyła jak nikt. Nie znam wszystkich jej książek, czytałam zaledwie kilka, ale to autorka, która ma niebanalny styl i wprost uwielbiam ten realizm magiczny, który pojawia się w większości jej dzieł. Jeśli nie czytaliście jeszcze żadnej powieści, która wyszła spod pióra naszej noblistki, na początek polecam „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Czyta się to jak niezły kryminał.
W ogóle ilość fajnych książek, jaka pojawiła się na rynku wydawniczym w tym miesiącu jest powalająca. Dwie październikowe nowości czekają dzielnie na regale i co dzień spoglądam na nie z rozrzewnieniem, ale ciągle odkładam rozpoczęcie lektury, bo wiem, że jak zacznę to przepadnę i inne ważne sprawy zejdą na dalszy plan. Tudzież będę spać po 4 godziny na dobę, zarywając nocki na czytanie. A zmiana czasu i tak jest dla mnie wykańczająca. Wcale nie spałam godzinę dłużej. Ale szykujcie się na przynajmniej dwie recenzje nowości wydawniczych w listopadzie.
W październiku przeczytałam 4 książki. Recenzje Musso i Grocholi możecie znaleźć kilka wpisów wcześniej. W międzyczasie wpadła powieść Lisy Gardner „Pożegnaj się”, jako kryminalny pewniak. Książki tej autorki zazwyczaj trzymają poziom, więc wiem, że jeśli chcę przeczytać przyzwoity kryminał, to jej powieści mnie nie rozczarują. Ta akurat była dość ciężka. Lisa Gardner ma jakieś dziwne upodobanie do pisania o chorych albo krzywdzonych dzieciach i tutaj też podczas lektury miałam chwilami ciarki na plecach. Wiadomo, że to tylko powieść, fikcja, ale jak sobie pomyślę, ilu zwyrodnialców rzeczywiście chodzi po tym świecie, to mam ochotę zabarykadować dom i w ogóle się z niego nie ruszać.

Dodatkowo motyw pająków, który przewija się przez całą książkę jest wprost idealny dla wystraszenia ludzi, którzy uciekają z krzykiem na widok nawet niewielkich ośmionożnych stworzeń. Jest coś takiego w książkach Lisy Gardner, że w trakcie ich czytania pojawia się trochę napięcia, strachu, czyli tych uczuć i emocji, dla których zazwyczaj sięga się po kryminały, ale równie szybko się o nich zapomina. Wiosną czytałam dwie książki tej autorki i naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć o czym one były. Pamiętam tylko że w jednej było coś o jakimś chorym dziecku. Więc jeśli szukacie czegoś trzymającego w napięciu, ale niezbyt zapadającego w pamięć to kryminały Lisy Gardner będą spełniać te kryteria idealnie.
Pietruszkowa kuracja – efekty
Przez nieco ponad trzy tygodnie codziennie miksowałam i piłam koktajle z dodatkiem natki pietruszki. Pierwsze efekty tej kuracji zauważyłam już po kilku dniach. Czułam wyraźny przypływ energii, zniknęła też zupełnie chęć na podjadanie słodyczy (choć fazę na słodycze mam rzadko, ze słodyczy najbardziej lubię pizzę 😉 ). Po mniej więcej tygodniu zauważyłam też poprawę wyglądu cery. Rzadko się maluję, a teraz nawet gdzieś wychodząc prawie w ogóle nie używam podkładu czy korektora. Jednak to były tylko miłe efekty uboczne, bo najbardziej czekałam na poprawę wyglądu włosów, zmniejszenie ich wypadania i pojawienie się „baby hair”. I mam wrażenie, że w poprzednich latach, po zastosowaniu tej kuracji, efekty przychodziły szybciej. Ale może to tylko takie subiektywne odczucia, bo podczas niedawnej wizyty u fryzjera, fryzjerka zachwycała się gęstością moich włosów. Po umyciu włosy miałam suszone z pomocą dwóch suszarek, bo fryzjerka na stanowisku obok, widząc jak pani zajmująca się moimi włosami od 10 minut męczy się, żeby je wysuszyć, a końca nie widać, przyszła swojej koleżance z pomocą. Więc nawet jeśli trochę tych włosów wypada, to jeszcze zostało ich całkiem sporo. Wreszcie pozbyłam się resztek sombre i zaczynam od nowa zapuszczanie włosów, żeby za jakiś czas ponownie oddać je na fundację. Dopóki nie zacznę siwieć chyba nieprędko znów zdecyduję się na jakąkolwiek koloryzację. Moje włosy wyraźnie nie lubią się z rozjaśniaczem.

Jesień ma swoje uroki
Nie wiem czy to efekt lektury ostatniej w tym miesiącu książki, której recenzja niebawem się tutaj pojawi, czy po prostu pogodziłam się z faktem, że nadeszła jesień, ale w końcu opuścił mnie kiepski nastrój, jaki towarzyszył mi mniej więcej od połowy września. Kocyk i herbatka stali się nieodłącznymi towarzyszami moich wieczorów. Ciepłe swetry zajęły miejsce zwiewnych sukienek. I choć jest coraz zimniej, czasem mgliście i deszczowo, to wciąż mam nadzieję na tak piękne dni jak te październikowe, kiedy babie lato bezczelnie huśtało się na końcu psiego ogona.

Moje roślinki wciąż mnie pozytywnie zaskakują, wypuszczając coraz to nowe liście, mimo, że było już kilka dni niemal pozbawionych słońca. A jak potrafią uszczęśliwić takie listki wiedzą chyba wszystkie roślinne świry. W tym miesiącu wreszcie przystopowałam z roślinnymi zakupami, ale mimo to do mojej kolekcji dołączył malutki skrzydłokwiat, który ponoć znakomicie oczyszcza powietrze, więc na sezon jesienno-zimowy będzie jak znalazł.
Nie oglądam telewizji, ale…
Praktycznie w ogóle nie oglądam telewizji, ale w listopadowe niedzielne wieczory szykuje się nie lada gratka dla fanów twórczości Wojciecha Chmielarza. Ja aż przebieram nogami na myśl o pierwszym odcinku „Żmijowiska”, którego emisję zaplanowana już na 3 listopada. Zazwyczaj sceptycznie podchodzę do filmowych czy serialowych adaptacji książek, ale skoro Chmielarz był współautorem scenariusza, to chyba nie może być źle. „Żmijowsko” to moja ulubiona książka tego autora, prawdzie top of the top. Serio, jeśli tego nie czytaliście to czym prędzej pędźcie do najbliższej księgarni czy biblioteki. Mam nadzieję, że serial będzie choć w połowie tak dobry, jak książka, po której lekturze długo nie mogłam ochłonąć.


