Dlaczego nie kupiłam jeszcze ani jednego kwiatka w tym roku?
Zaintrygował Cię tytuł? Tak właśnie miało być. I to nie żaden haczyk czy inny clickbait, ale szczera prawda – mamy marzec, a ja naprawdę nie kupiłam jeszcze żadnego kwiatka w tym roku. Ba, ja nie kupiłam nowej rośliny od września 2020 roku! Chciałoby się rzec za klasykiem jak do tego doszło nie wiem, ale prawda jest taka, że wiem doskonale. Po prostu do mojego roślinoholizmu zaczęłam podchodzić nieco bardziej racjonalnie. I za każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że to była dobra decyzja. Dlaczego? Pozwól, że wyjaśnię Ci to w zaledwie trzech punktach…
Zima to nie jest dobry czas na zakup roślin
Nie ma dnia, żebym na grupach dla miłośników roślin doniczkowych nie czytała rozpaczliwych wpisów, w których amatorzy zieleni rozpaczają nad kupioną kilka dni wcześniej rośliną, szukając dla niej ratunku i pomocy. A problem zazwyczaj jest ten sam – roślina w czasie transportu przemarzła. Ewentualnie ma jakąś chorobę grzybową, ale to zdarza się zdecydowanie rzadziej. Najczęściej widzę właśnie smutne, oklapnięte liście o niezdrowym odcieniu zieleni i wiesz co? Wcale mi tych ludzi nie szkoda. Trzeba być albo totalnym desperatem, albo zupełnym ignorantem, żeby przy -20°C kupować delikatną, zazwyczaj tropikalną roślinę, nieść ją zupełnie niezabezpieczoną, nawet do zaparkowanego kilka metrów od sklepu pojazdu, a potem znów od samochodu do domu/mieszkania, kolejnych kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów na trzaskającym mrozie.
Tak naprawdę dla większości roślin nawet temperatury lekko powyżej zera potrafią być zabójcze. Mojemu gruboszowi wystarczyło kilka dni na balkonie, gdzie wietrzył się podczas kwitnienia, a temperatura oscylowała w granicach 10°C, by (mimo iż jeszcze przez jakiś czas wyglądał normalnie) ostatecznie zakończyć żywot. Nadal walczę o odratowanie jego fragmentu i być może mi się uda, ale kiedy przypomnę sobie jak okrutnie śmierdziały jego kwiaty, to nawet mi go bardzo nie żal. Wyjście z monsterą na minusowe temperatury to jak szczepienie na covid – możesz to zrobić, ale w gruncie rzeczy nie masz pewności, jakie będą tego skutki.
Ta sama kwestia dotyczy kupowania roślin w sklepach internetowych. W ogóle uważam to za dość ryzykowny proceder, ale wiadomo – nie wszędzie i nie wszystkie interesujące nas gatunki roślin dostaniemy stacjonarnie. Dlatego czasem sama się skuszę na jakieś roślinne zakupy przez internet, ale na litość boską nie w styczniu/lutym i nie przy kilkunastu stopniach mrozu! Jak czytam żale osób, które zakupiły w ten sposób rośliny w ostatnim czasie, to doprawdy żałuję, że przed takim zakupem nie robią potencjalnym nabywcom testu na inteligencję. Żadne heat packi nie mają szans ogrzać roślin przy tak niskich temperaturach, jakie panują na zewnątrz! A magazyny, w których przechowywane, czy przepakowywane są paczki, też raczej ocieplane nie są. Więc zakup roślin zimą to totalne wyrzucanie pieniędzy w błoto, choć może lepiej by w tym przypadku brzmiało – w śnieg.
Co za dużo to niezdrowo
Przekonałam się o tym pod koniec lata. Kiedy robiłam zwyczajowy obchód moich 50+ doniczek, okazało się, że niektóre rośliny mają nieproszonych gości. Szybka akcja ratunkowa sprawiła, że ofiar było niewiele i przez długi czas panował w moim roślinnym królestwie względny spokój. Zimą, gdy kwiaty doniczkowe nie rosną tak intensywnie, gdy kaloryfery działają z pełną mocą i wszystkim brakuje słońca, co i rusz pojawiają się jakieś podeschnięte liście, a wiele roślin traci swój zwyczajowy urok i zaczyna wyglądać mizernie. Trudno przeżyć zimę bez ani jednej straty, a przy setkach doniczek w domu nie wierzę, że ktoś jest w stanie zapewnić wszystkim swoim roślinom odpowiednią ilość światła (no, chyba że stosuje doświetlanie). Zresztą nie chodzi tylko o zimę. Powyżej pewnej liczby doniczek nie jesteś w stanie fizycznie nad całą tą roślinnością zapanować. Podlewanie, przegląd roślin, usuwanie suchych liści, nawożenie, przesadzanie, zraszanie – to wszystko zajmuje trochę czasu i trzeba mieć to na uwadze, decydując się na kolejną roślinę. No, chyba że masz w domu same sansewierie.
A jeśli przypadkiem przyniesiesz do mieszkania wraz z nową rośliną przędziorka, wciornastki czy inne wełnowce, to naprawdę wspomnisz moje słowa – co za dużo to niezdrowo.
Wolę jakość, nie jakoś
Wiem jak to jest, kiedy zachłyśniesz się swoją roślinną pasją. Też byłam kiedyś na tym etapie, że kupowałam wszystko co było zielone na promocji w Biedronce. Ale szybko przekonałam się, że między mną a rośliną musi być jakaś chemia. I bynajmniej nie mam tu na myśli środków owadobójczych, ale tę magiczną, szczególną więź, która sprawia, że z drżeniem serca oczekujesz na nowy liść, doglądasz, zraszasz, stawiasz w najdogodniejszym dla danego gatunku miejscu i po prostu cieszysz się, obserwując jak dany okaz rośnie. Po latach roślinnego hobby przekonałam się, że wszystkie, absolutnie wszystkie rośliny, których nie darzyłam sympatią (wyjątkiem jest jedna dracena, którą naprawdę zaniedbałam, a ona ma tak niesamowitą wolę życia, że… zaczynam ją lubić) padły. Owszem, zdarzało mi się uśmiercić też takie, które lubiłam, ale – odpukać – moi ulubieńcy wciąż ze mną są i rosną zdrowo. I teraz zdecydowanie stawiam na jakość. Po co mi 250 roślin, które są poustawiane byle gdzie, byle jak, rosną w byle czym, a ja nie mam czasu o nie zadbać? Wolę te moje pięćdziesiąt parę okazów, na które lubię patrzeć, i o które dbam, jak umiem najlepiej.
Oczywiście mam jeszcze kilka wymarzonych gatunków, które chętnie widziałabym w moim salonie czy sypialni, ale wstrzymuję się jeszcze z zakupem. Chcę zapewnić im jak najlepsze warunki. Przestałam już nabywać nowe kwiatki pod wpływem impulsu, przy każdych zakupach w markecie. Jeśli np. wiem już jakie kapryśne są calathee, choćby nie wiem jak mi się podobały (a jest kilka przepięknych odmian), nie kupię już żadnej, a na pewno nie w ciągu najbliższych kilku lat. Nie lubię storczyków, więc ich nie kupuję. Nie kupuję sukulenta, który w ogóle mi się nie podoba, ale ma fajną doniczkę. Przechodzę obojętnie wobec kolejnego rzutu różnych odmian peperomii w popularnym markecie. Mam już te, które mi się podobają i nie czuję potrzeby posiadania kolejnych, aby tylko móc pochwalić się, jak to liczną mam kolekcję. Przestałam kupować pod wpływem impulsu, żeby dopiero w domu zastanawiać się, czy mogę danej roślinie zapewnić odpowiednie stanowisko do wzrostu i w pośpiechu googlować jakie ma wymagania. Chyba po prostu stałam się świadomą roślinomaniaczką.