Krystyna Mirek „Zielona gwiazdka”
Coraz wyraźniej zauważalny staje się trend, w którym autorzy książek o tematyce okołoświątecznej odchodzą nieco od sielankowości i rzucają swoich bohaterów na głęboką wodę, sprawiając tym samym, że magiczny wigilijny wieczór wypełniony jest nie tylko pozytywnymi wydarzeniami. Podobny trik zastosowała w swojej najnowszej książce Krystyna Mirek. „Zielona gwiazdka” to kolejna w dorobku tej autorki książka utrzymana w świątecznych klimatach. Choć akcja powieści rozpoczyna się u progu jesieni, to jej kulminacyjny moment przypada właśnie na ten najbardziej magiczny wieczór w roku. To w tym wyjątkowym dniu swoje osiemdziesiąte urodziny świętuje senior rodu Skalskich, a za sprawą, wydawałoby się przypadkowej znajomości, jaką zawarła jego wnuczka kilka miesięcy wcześniej, na jaw wychodzą skrzętnie skrywane tajemnice rodzinne.
Kiedy trudno o zachwyt…
Trudno pisać mi recenzje takich książek, bo ściera się we mnie chęć bezwzględnej szczerości i wytykania błędów (których w tej książce nie brakowało, choćby we fragmencie o owcach biegających na dwóch nogach) z poczuciem przyzwoitości, wszak autorka poświęciła zapewne nieco czasu, by stworzyć tę historię, a i wydawca spodziewa się raczej wyłącznie pozytywnych recenzji. Jednak w tym przypadku nie umiem się powstrzymać i nie napiszę Wam, że to jest cudowna świąteczna opowieść, że wciąga i zachwyca. Nie. Ani mnie nie wciągnęła, ani nie zachwyciła. Zdaję sobie sprawę, co dla mnie może oznaczać taka recenzja, ale szczerość cenię ponad wszystko.
Tajemnice, których nietrudno się domyślić
Wątek uczucia, które zrodziło się pomiędzy Lidią, marzącą o pozostaniu na zawsze w swoim rodzinnym gospodarstwie a Marcusem, podróżującym po świecie młodym muzykiem wydał mi się mało wiarygodny. Wiem, że miłość bywa ślepa, że różne przypadki się ludziom przytrafiają, ale jest to historia tak naciągana, że aż trzeszczy w szwach. Podobnie zresztą jak pozostałe wątki, które niby mają być mrocznymi rodzinnymi sekretami, ale tak naprawdę nie trzeba być wybitnym myślicielem, by zorientować się w jaką stronę to wszystko zmierza już po przeczytaniu kilkudziesięciu stron. Odniosłam wrażenie, że autorka musiała mieć wyraźne wątpliwości co do inteligencji swoich czytelników, skoro od początku rzucała tak wyraźne tropy, że na koniec nie pozostał nawet cień tajemnicy. Mogłabym tu pisać jeszcze dużo o fragmentach, które były w mojej ocenie po prostu żenujące, ale może lepiej skupię się na tym, co pozytywnego dostrzegłam w „Zielonej gwiazdce”.
Szczęśliwe zakończenie
Mimo wszystko warto było dotrwać do końca tej książki. Co prawda autorka na zakończenie posłużyła się dość przewidywalnym zagraniem (bo umówimy się, któż mógłby zostawić bezbronnego szczeniaka na mrozie?), ale tym samym trochę uczłowieczyła Marcusa, który do tego momentu wydawał mi się zupełnie płaską i kompletnie niewiarygodną postacią. W niewytłumaczalny sposób poczułam też jakiś rodzaj sympatii do Ady, najlepszej przyjaciółki Lidii. Jej desperackie próby znalezienia miłości i szansy wyrwania się z małej mieściny okazały się jednym z ciekawszych wątków w tej powieści i brawa dla autorki, że pokazała przemianę zachodzącą w bohaterce. Ada wydawała się szczera w swojej prostocie, natomiast tak Lidia jak i Marcus sprawiali wrażenie takich trochę na siłę kreowanych na chodzące ideały. O wszelkich ich wadach wspominane było jakby przypadkiem i każda natychmiast była w jakiś sposób usprawiedliwiana. Stąd pewnie też tak mocno rzucający się w oczy brak wiarygodności w przypadku tych postaci.
Tylko dla prawdziwych fanów gatunku
Zdaję sobie sprawę, że powieści świąteczne rządzą się swoimi prawa i naprawdę na wiele jestem w stanie przymknąć oko, sięgając po tego typu książkę. Ale banalna intryga, płascy bohaterowie, drętwe dialogi i sielankowe zakończenie mimo wielkiej burzy pojawiającej się zaledwie kilka stron wcześniej, to dla mnie za dużo. Mam już za sobą wiele świątecznych powieści i nawet te dość naiwne niosły z sobą jakieś przesłanie, albo wyróżniał je uroczy klimat czy też ciekawi bohaterowie. W „Zielonej gwiazdce” najbardziej urzekł mnie chyba opis śniadania jakie Lidia przygotowywała dla Marcusa i te domowe tradycje, których trzymano się od lat w rodzinie Skalskich. Jak zwykle w przypadku takich książek mam konkluzję, że być może jest ona skierowana do młodszych czytelników. Może osoby, które ledwie przekroczyły dwudziesty rok życia inaczej spojrzą na tematy zawarte na kartach tej powieści. W mojej ocenie zarówno sposób poprowadzenia głównych wątków, jak i styl w jakim napisana jest ta powieść nie zasługują na to, żebym mogła Wam ją polecić z czystym sumieniem.
*współpraca recenzencka z Wydawnictwem Luna