najbardziej pechowy dzien
Szuflada

Najbardziej pechowy dzień tygodnia

Masz czasem tak, że wszystko idzie nie po twojej myśli? Zdarza ci się taki dzień, gdzie wszystko jest totalnie pod górkę? Ludowe mądrości prawią, żeby nie zaczynać ważnych spraw w poniedziałek. Zazwyczaj nie przywiązuję wagi do takich stwierdzeń, ale kiedy od rana coś idzie wybitnie nie tak, siłą rzeczy zaczynam liczyć w myślach jaki to dzień tygodnia. I w ubiegłym tygodniu trafiło właśnie na poniedziałek. Chciałam pozałatwiać różne urzędowe kwestie, a przy okazji wyszły rzeczy, o jakich się filozofom nie śniło. Absurd gonił absurd. Już w południe byłam tak wypruta z energii, że chciało mi się tylko siąść i płakać. Jeśli kiedykolwiek zamierzasz dzwonić na infolinię ZUS-u, lepiej odpuść, szkoda twoich nerwów – trafienie tam na otartą linię graniczy z cudem. Mi się nie udało, mimo iż próbowałam o różnych porach. Chyba prędzej trafiłabym trójkę w Totolotka. Co notabene też nigdy mi się nie zdarzyło, mimo iż w czasach studenckich zmotywowana snem o wygranej 8 milionów, co jakiś czas skrupulatnie skreślałam cyferki. Wracając jednak do pechowego dnia – wtorek był przeciwieństwem poniedziałku – zdeterminowana, by pozałatwiać urzędowe kwestie, od rana wyruszyłam na tułaczkę po tych budzących grozę przybytkach. I już przed 10 z uśmiechem na twarzy  i westchnieniem ulgi wsiadałam do samochodu. Wszystko udało się załatwić w tempie iście ekspresowym jak na polski system urzędniczy.

Pechowy poniedziałek, pechowy wtorek…

I pewnie bym zapomniała o tym pechowym dniu, gdyby nie to, że po pechowym poniedziałku, tydzień później (czyli dziś) nastąpił pechowy wtorek. Między gotowaniem obiadu a próbą uśpienia kwilącego niemowlaka, przypomniałam sobie o darmowej dostawie w sklepie ze zdrową żywnością, w którym od czasu do czasu się zaopatruję. Wyklikałam szybko wszystkie produkty, jakich potrzebowałam i przeszłam do opłacenia zamówienia. I w tym momencie coś poszło nie tak, bo zablokowałam sobie dostęp do SMS-owych haseł umożliwiających realizację przelewów online. Nawet nie wiedziałam, że to można zablokować. Dzwonię zatem na infolinię banku, żeby czym prędzej ów dostęp odblokować, bo zamówienie nieopłacone. Po wysłuchaniu komunikatów o RODO, koronawirusie i cyferkach, które muszę wcisnąć, żeby ktoś łaskawie chciał mnie wysłuchać, głos z automatu prosi mnie o podanie identyfikatora klienta. W duchu się cieszę, bo przecież od razu będą wiedzieć, że to ja, zobaczą jaki mam problem, pójdzie łatwo. No niekoniecznie.

Kod, którego nie było

Potem głos z automatu woła o jakiś telekod. Ufna w swoje szczęście wpisuję jakieś przypadkowe cyfry, wszak żadnego telekodu sobie nie przypominam. Niestety, w tym momencie szczęście mnie opuszcza. Bez telekodu moje połączenie zostaje odrzucone. Próbuję ponownie. Znów to samo. Szukam zatem ratunku u wujka Google, kto zacz ten telekod. I otrzymuję informację, że kiedyś musiałam coś takiego ustawić i telekod znajdę po zalogowaniu się na swoje konto. Loguję się zatem, gdyż mimo zupełnie niezłej pamięci, żadnego telekodu sobie nie przypominam, gdy nagle ni stąd ni zowąd pojawia się komunikat, że urządzenie, z którego się loguję nie jest dodane do zaufanych. To nic, że dodawałam je już uprzednio przynajmniej 3 razy. Mam dodać ponownie. Z tym, że aby dodać urządzenie do zaufanych potrzebny jest (uwaga!)… tak, Sherlocku, TELEKOD. Bez tego mogę zapomnieć o logowaniu. Niezły absurd.

Parada absurdów

Szukam więc dalej w Googlu jak to obejść. No da się. Trzeba poczekać aż pan z automatu przestanie ględzić o telekodzie i wybrać kolejną cyferkę. Działam szybko i po ponownym wysłuchaniu komunikatów i tym samym upływie blisko 5 minut z radością oczekuję połączenia z konsultantem. I tak mija kolejnych 5 minut. Kiedy zaczynam już tracić nadzieję, a melodyjka w słuchawce wwierca się w mój mózg na tyle, że pewnie będę ją nucić do końca dnia, wreszcie trafiam na otwartą linię. Pan bardzo chce pomóc. Tylko najpierw pesel, numer dowodu, nazwisko matki, numer telefonu, numer buta, rozmiar miseczki – standardowe procedury. Kiedy już przekonałam pana, że ja to ja, pan mówi, że na maila wysłał mi pakiet aktywacyjny. Super, czuję, że koniec mojej męki jest bliski. Pan mówi, żeby się zalogować na pocztę. Wpisuję adres strony. Czekam. Nie, to jakiś żart. Zaczynam się nerwowo śmiać. Pan pyta czy wszystko w porządku. odświeżam stronę raz, drugi, trzeci. Pan mówi, że spokojnie, a ja po każdym wciśnięciu F5 parskam śmiechem. Akurat w tym momencie moja poczta ma awarię. Akurat teraz! Panu z infolinii udziela się mój humor. Chwilę śmiejemy się razem, po czym mówi, żeby jednak zadzwonić jak już uda mi się zalogować na pocztę.

Bo to jeszcze nie koniec…

Po jakieś godzinie moja poczta w końcu zaczyna działać. Więc i ja działam zgodnie z instrukcjami z maila. Ale mimo ustawienia nowego hasła nadal nie mogę się zalogować. No tak, przecież pan na infolinii mówił, że to jeszcze nie koniec. Ostatecznie rozmawiam jeszcze z trzema konsultantami i kiedy ostatni z nich mówi mi, że teraz już wszystko powinno podziałać i na pewno sobie poradzę z dalszymi krokami, po wpisaniu nowego hasła do serwisu ponownie wyskakuje mi komunikat o błędzie i prośba o kontakt z infolinią. Czuję jak po plecach spływa mi strużka potu, a soczyste przekleństwo samo ciśnie się na usta. Już mam po raz kolejny wybierać numer bankowej infolinii i w myślach odtwarzam znajomą melodyjkę, ale decyduję się jeszcze ten ostatni raz spróbować zalogować się na nowe hasło. I udaje się. Oczom własnym nie wierzę. Po 3 godzinach walki i kilkunastu złotych straconych na połączenie z infolinią banku.

W tym miejscu powinna być jakaś zgrabna puenta, ale naprawdę nie mam już na nią siły. A z tyłu głowy kołacze się pytanie: czy za tydzień czeka mnie pechowa środa?

0 0 głosy
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Feeedback
Zobacz wszystkie komentarze
0
Skomentujx