Co jest ważniejsze: ilość czy jakość?
To pewnie jedno z tych pytań, na które padnie moja ulubiona odpowiedź, czyli magiczne to zależy. Bo to faktycznie zależy – tak od osoby, jak i od sytuacji. Jednak im bardziej o tym myślę, tym mocniej jestem przekonana, że ja zdecydowanie wybrałabym jakość. A przynajmniej w każdym z aspektów, które brałam pod uwagę rozmyślając o tym temacie. A skąd w ogóle wzięły się moje myśli? Otóż znów będzie trochę o social mediach, a konkretnie o Instagramie, o którym pisałam tu już kilka razy (tu i tu), a który ostatnio totalnie mnie rozczarowuje zasięgami, a może bardziej brakiem zasięgów postów, które tam publikuję. I nie ważne, czy to wpis dotyczący recenzji książki, czy jakiekolwiek wrzucone zdjęcie. Nie ważne czy napisałam pod nim wielozdaniową rozprawę, czy jedno zdanie. Nie ma znaczenia godzina publikacji. Nie liczy się też ilość ani rodzaj hashtagów. Zasięgi są dramatycznie niskie. Tak niskie nie były jeszcze nigdy. Bo Instagramem rządzą reelsy. A ja do tej pory nakręciłam jedną rolkę. I generalnie nic do nich nie mam, jednak czasem oglądając ludzi machających palcem do wyskakujących w video napisów i robiących przy tym dziwne miny, czuję na plecach ciary żenady. Ja tak nie chcę. Nie będę robić z siebie pajaca dla zasięgów. Po prostu nie. Kropka.
Szczerość popłaca?
Będzie tu dziś trochę gorzkich żali, więc już w tym miejscu uprzedzam. Nie musisz tego czytać. Po prostu mi się ulało i nie chcę już dłużej tego w sobie dusić. Publikuję tutaj dość regularnie już prawie 5 lat. Najczęściej recenzje, bo książki kocham całym sercem i czytam je pasjami, więc dlaczego mam się przy okazji nie podzielić swoją opinią? Uważam, że moje recenzje są dobre. Niektóre są tylko poprawne, inne naprawdę świetne, ale średnia wychodzi zdecydowanie powyżej przeciętnej. Piszę zawsze szczerze, bez względu na to, czy dana książka była tylko moim wyborem, czy egzemplarz pochodził z wydawnictwa, z którym podjęłam współpracę. W sumie to też mój wybór, bo nie biorę wszystkiego jak leci. Za bardzo cenię swój czas. Nie kopiuję opisów wydawcy, by nabić odpowiednią ilość znaków, staram się nie spoilerować. Nawet jeśli trafię na słabszą książkę, próbuję dopatrzeć się w niej pozytywnych rzeczy. Przestałam nawet wystawiać oceny. Ale też nie zbywam milczeniem, kiedy coś mi się w danej książce nie podoba. Choć nie mam wielkich zasięgów, to kilka wydawnictw dojrzało mój potencjał i bardzo cieszą mnie te współprace. Tym bardziej, że to ktoś po drugiej stronie mnie dostrzegł, bo 80% moich współprac to inicjatywa, która wyszła od wydawców.
Koniec bez ostrzeżenia
Wczoraj, po tym jak kilka razy wysyłałam mój ostatni linkowy raport (od tygodnia nie miałam odpowiedzi) do TaniejKsiazki.pl, dla której recenzowałam książki od lutego 2021 roku, nagle bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia otrzymałam informację o zakończeniu współpracy. Tak po prostu. Bez żadnego „przepraszamy”, czy „przykro nam”. Poczułam się naprawdę paskudnie. To była moja pierwsza współpraca, w którą najmocniej się zaangażowałam. Zawsze dotrzymywałam terminów, pisałam naprawdę świetne recenzje, ale od jakiegoś czasu tytuły dostępne do recenzji były coraz bardziej spoza mojego kręgu zainteresowań i gdzieś podświadomie czułam, że to się w końcu posypie. Ale nie przypuszczałam, że tak nagle i bez uprzedzenia. Doprawdy zaskakujący to był prezent w wigilię Światowego Dnia Książki. Ale już nieco ochłonęłam i nie zamierzam dłużej zaprzątać tym myśli. Traktuję to jako znak, że pora na zmiany. Najwidoczniej potrzebowałam takiego kopa, żeby zmotywować się do wytyczenia nowej ścieżki.
Światełko w tunelu
Są momenty, które dodają wiatru w skrzydła, jak ten, gdy w ubiegłym roku pani Żaneta Pawlik w jednym z odcinków swojego podcastu „Pisarskie dywagacje” podała moją recenzję jako przykład rzetelnej i napisanej zgodnie z recenzenckim kunsztem opinii o książce. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem i ogromnym wyróżnieniem. Czyli jednak ktoś dostrzega tę jakość! Ktoś czyta, analizuje i docenia, to co piszę. Wielokrotnie, jeszcze zanim podjęłam jakiekolwiek recenzenckie współprace fragmenty moich tekstów dotyczących książek, kopiowały największe wydawnictwa, publikujące je w swoich social mediach. Czyli nie dość, że piszę ciekawie, to jeszcze umiem w SEO, wszak jakoś na te teksty musieli trafić. Jednak najczęściej, kiedy pisałam z propozycją współpracy do różnych wydawnictw, publikujących książki moich ulubionych autorów, bądź inne o interesującej mnie tematyce, spotykałam się albo z całkowitą ignorancją, albo z odmową. Powód? Liczba obserwujących w social mediach. To nic, że piszę świetne, oryginalne i rozbudowane recenzje. Te 200 obserwujących na Instagramie i niewiele ponad 150 na Facebooku to dla nich zdecydowanie za mało. Nie będę też brana pod uwagę w naborze recenzenckim, do którego się zgłaszam, bo nie mam przynajmniej 1000 obserwujących.
Więcej czy lepiej?
I wtedy przychodzi zwątpienie. Bo ja ich po części rozumiem. Chcą dotrzeć do jak największej liczby osób. Ale z drugiej strony kont bookstagramowych jest masa, ale jakość publikowanego tam contentu nierzadko jest żenująca. Przepraszam bardzo, ale nie wierzę, że ktoś jest w stanie przeczytać 7 książek tygodniowo i o każdej z nich napisać oryginalną, rozbudowaną recenzję, okraszoną przyciągającymi wzrok fotografiami. To najczęściej jest skopiowanie opisu wydawcy uzupełnione słowami „podobało mi się, jestem zachwycona, koniecznie musicie przeczytać”. Jeśli widzę 10 zdjęć danej książki tego samego dnia, z takimi samymi podpisami u kilku „recenzentów”, to sorry, ale mnie to nie zachęca, mnie to wręcz odrzuca od tej publikacji. Ale ma taka bookstagramerka 1500 follow i to się dla wydawnictwa liczy. Czy gdybym kupiła sobie 1000 followersów to nagle wszyscy chcieliby ze mną współpracować? Przez chwilę nawet rozważałam taki eksperyment, ale to nie w moim stylu. Dla mnie liczy się jakość. Wolę mieć mniej współprac, ale czytać książki, które mnie naprawdę interesują, których w danej chwili potrzebuję. Wolę przeczytać mniej, ale mieć czas na napisanie porządnej recenzji. Nie polecam byle czego. Nie świecę tyłkiem, ani nie szczuję cycem, żeby przyciągnąć obserwujących. Nie będę gibać się do muzyki i machać palcem do wyskakujących napisów, żebyście mogli przeczytać, co sądzę o danej książce. Zdecydowanie stawiam na słowo pisane. Ale też coraz mocniej korci mnie, by czasem zabrać głos w sprawach, którymi żyje internet i wygłosić swoją, być może niepopularną opinię o tym, co akurat ma miejsce. Bo tak sobie myślę, że teraz, w czasach, gdy liczy się ilość – zasięgi, followersi, lajki, najtrudniej jest pozostać sobą, żyć w zgodzie ze sobą i myśleć po swojemu, a nie w sposób, w jaki każą nam myśleć media masowe. Kiedy się to zrozumie, stawia się na jakość. A ta ilość czasem tylko lekko zakłuje, kiedy po raz kolejny odbijesz się od ściany. Ale wtedy jeszcze bardziej doceniasz tę garstkę osób, która myśli podobnie jak Ty.